Dommeru- sobota, 26 stycznia 2013

Sms do męża: – Wylądowałam w Rajahmundry! – Bravo. Dziękować Bogu! 🙂 – odpisuje. Wysiadam razem z amerykańską wycieczką. Duża grupa chrześcijan, bo przy starcie wszyscy wspólnie i głośno odmawiali „Ojcze nasz”. Poczułam się wtedy pewniej. Skoro ja się modlę i oni się modlą i wielu innych ludzi się modli za moją podróż to na 100% szczęśliwie dotrę do celu. I tak było. Czułam się, że lecę na skrzydłach modlitw wielu, wielu ludzi. Nie miałam żadnych przeszkód w podróży, tylko małe dwugodzinne opóźnienie w Hyderabadzie, ale to żaden problem. Autobus ma zabrać nas na lotnisko. Wsiadając widzę jak wyrzucają mój plecak na ziemię. Z otwartej górnej kieszeni wystają zwinięte w kulkę moje nieświeże skarpety. Miałam ochotę podbiec i wcisnąć je z powrotem, zapinając kieszeń, ale niestety trzeba było już odjeżdżać. Gorąco, 32 stopnie, ja w dżinsach i białej marynarce, ale wcale się nie kleję. W Polsce ugotowałabym się przy takiej pogodzie w takim ubraniu, ale tutaj jest jakoś inaczej. Zresztą cały czas delektuję się ciepełkiem, gdyż u nas środek zimy. A ja zimy nie lubię. Jestem na lotnisku, czekam na bagaż i …widzę ich ! Widzę Raviego, widzę dzieciaki, machamy do siebie. Oni stoją za oszklonymi drzwiami lotniska w tłumie innych oczekujących. Nie wolno im wejść do środka. Jeszcze chwila cierpliwości i jest mój plecak…w otwartej, górnej kieszeni nie ma moich grubych skarpet !!…Wypadły, zostały w Indiach na pasie startowym, a może ktoś sobie z nich zrobi pożytek po wypraniu…. Rozmyślając nad losem skarpet idę z szerokim uśmiechem w stronę moich Indusów. Nagle na mojej szyi ląduje wielki wieniec z nagietek. – Welcome in India ! Wpadam w ramiona przemiłych dziewczyn, ściskam dłonie Raviego i innych mężczyzn przybyłych by mnie powitać. Na razie nie wiem kto jest kto, ale otacza mnie aura niesamowitej życzliwości.
Patrząc jak duża grupa ludzi przyszła mnie przywitać pytam się Raviego: – A wy czym przyjechaliście? – Samochodem – i wskazuje mi pojazd, który znany jest w Polsce pod nazwą tuk-tuk.
Lekka konsternacja, a potem hop do tuk-tuka i jazda!!! Poczułam się jak w wesołym miasteczku. Na chwilę też udzieliła mi się lunaparkowa głupawka! – J E S T E M W I N D I A CH !!! – wydarłam się na całe gardło, mając we włosach indyjski wiatr i pomykając z zawrotną prędkością 80 km/godzinę w tuk-tuku. Śnieżnobiały uśmiech Raviego oraz aprobujące kiwanie głową drugiego pastora jadącego z nami, potwierdziło mi, że i oni są szczęśliwi z tego powodu. Teraz przyglądam się Indiom z lądu. Krowy wałęsające się, ludzie w nędznych ubraniach, obdrapane, brudne budynki, świnie, pawiany, śmieci, śmieci, gruz, gruz…..Hmmm, chyba to tylko taka dzielnica….chyba za chwilę zobaczę jakieś „normalne”, czyste budynki…
– Jesteśmy w Rajahmundry – zakomunikował Ravi. To ma być duże miasto!? Przecież to wielka wiocha! Ta nędza, brud, śmieci dookoła, tłok, budynki jakby sto lat temu zbudowane i nigdy nieremontowane….Zauważyłam u siebie oznaki szoku. Zaniemówienie, wytrzeszcz gałek ocznych, jakby mnie ktoś walnął po głowie….tak, to musi być szok kulturowy… Jednak serdeczne, uśmiechnięte buzie otaczające mnie dookoła zrównoważyły to uczucie.
W stanie lekkiego oszołomienia zawożą mnie do szkoły podstawowej Vidya Jyothi w Dommeru. Pod pachą trzymam swój śpiwór, nie pamiętam po co? I już znowu sypią się na mnie kwiaty i kolejny raz na mojej szyi ląduje wieniec z kwiatów. Śliczne, indyjskie dzieci w białych, lecz mocno zabrudzonych mundurkach, grzecznie ustawione, witają się ze mną. – Welcome in India, madam – słyszę od każdego z nich.
Pytam o imiona, odpowiadają, ale i tak nie pamiętam. Może kiedyś będę je znała na pamięć…
Malutkie słodziaczki też się ze mną witają. Jakie to cudeńka! Maleńkie, śniade laleczki !
Nagle oczom moim ukazał się ogromny baner z moim zdjęciem, imieniem i nazwiskiem na którym były napisane słowa powitania… Powiem krótko – „rozłożyli mnie na łopatki” tym banerem…Ta ich gościnność, serdeczność, to ich wielkie serce już na samo wejście „powaliło mnie”…Nigdy od nikogo nie otrzymałam tak potężnej dawki serdeczności. To naprawdę chwyta za serce…
Również na piaszczystym podwórku szkolnym było kolorową kredą napisane moje imię.
Przywitawszy się ze wszystkimi pobiegłam, aby wyciągnąć z plecaka balony, które kupiłam jeszcze w Polsce dla tych dzieciaczków. Oni mi sprawili radość, ja też chciałam dać im chociaż trochę radości.
Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie z kadrą i współpracownikami szkoły…
…i już każą mi wsiadać z powrotem do tuk-tuka. Jedziemy do Kovuru, do domu Indiry, szwagierki Raviego. Tam mam się zatrzymać. Moja biała marynarka, którą chciałam założyć na jutrzejsze nabożeństwo, zrobiła się szara… Indira okazała się najmilszą osobą jaką miałam okazję spotkać do tej pory! Ale o tym w następnym wpisie. Tego dnia jeszcze posiedziałam z pastorami, którzy chcieli mnie zobaczyć i pogadać…co prawda większość mówiła tylko w języku telugu, ale jakimś sposobem udało nam się wymienić grzeczności. Dostałam pokój należący do dzieci Indiry. Wielkie łóżko to główny mebel. Czysto i pięknie pościelone. Zasypałam je swoimi rzeczami z plecaka. Odtąd wszędzie gdzie byłam ciągle wypakowywałam, przepakowywałam plecak. Powiedziałam więc sobie, że to był ostatni raz, kiedy go wzięłam. Na drugi raz będzie walizka z pięknie poukładanymi w kosteczkę ubraniami i każdą rzeczą na swoim miejscu. Do pokoju weszła Indira z talerzem owoców na dłoni. Ehh…owoce…tyle się nasłuchałam, żeby ich nie jeść w Indiach, ale spróbowałam maleńkiego banana. Jakiś inny gatunek, ale bardzo słodki. Następnie widzę jak niosą mi ciepłe jedzenie do pokoju. O! Co to to nie ! Uprzedzono mnie, że w Indiach gościowi podaje się jedzenie osobno. Poleciałam więc z moją michą do stolika i kazałam siedzieć ze mną. Już pierwszego dnia zaprowadzałam polskie porządki przy stole. I walczyłam z tym elementem ich gościnności do końca. – Macie jeść razem ze mną, a nie patrzeć i czekać aż skończę ! – dużo było przy tym śmiechu. Słyszałam słowo „respect, respect”. Ok, rozumiem. Ja was też respect, więc siadać tu razem ze mną i wcinać ! Dobrze, że miałam Coca Colę. Wcześniej prosiłam Raviego o nią. Pikantne jedzenie powodowało, że brakowało mi tchu. Oni natomiast mieli ze mnie wielki ubaw. Pomaleńku jednak przyzwyczajałam się do ich ognistych potraw. Coca Cola pomagała mi ugasić piekący żar w jamie ustnej. I tak, na wspólnej zabawie upłynął mi pierwszy dzień w Indiach.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Niespodziewane przeprosiny "pana bajkopisarza"

Wspomnienia z wizyty w Aarti Home w Kadapie, w Indiach

Wdzięczna